Islandię, choć nie zdołaliśmy zjechać jej w całości przez krótkie 3 dni, wpisuję na listę spełnionych marzeń. Jeśli dla Was trzy dni to krótko, to wyobraźcie sobie, zimowe dni na Islandii, gdzie słońce wstaje dopiero po 10, a zaczyna zachodzić już przed 17. Światła starcza tylko na kilka godzin, za to w nagrodę jest miękkie, bo słońce świeci nisko, nie tworzy więc kontrastów i dzięki temu wszystkie krajobrazy wydają się jeszcze bardziej malownicze.
Niestety nie doświadczyliśmy najpiękniejszego zjawiska północy – zorzy polarnej. Pogoda nas nie rozpieszczała i wieczorami zazwyczaj nad wyspą wisiały gęste chmury, uniemożliwiające dostrzeżenie czystego nieba. Z opowiadań wiemy, że jest to jedyna rzecz, której nie da się opisać. Trzeba ją zobaczyć. Tańczące zasłony zielonego światła, zapierający dech w piersiach spektakl, na który nie potrzebujesz biletów, bo to on wybiera odbiorców. Nas zaprasza na następny raz.
Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów, po totalnych pustkowiach – samochód mijaliśmy raz na 10 minut w przeróżnych warunkach pogodowych: mgły, deszcze, szarości, wiatr, słońce, śnieżyce. I jedyny wspólny mianownik – niemal nieskażona działaniami człowieka natura, dzika i nieokiełznana. Przez chwilę zadrżałam, czy uda nam się zrealizować cały mój misterny plan przez tak krótki czas, ale dzięki mojemu niezawodnemu kierowcy zobaczyliśmy wszystko i odrobinę więcej.
Pierwszym miejscem, na którego widok opadły nam szczęki było jezioro lodowe Jökulsárlón. Przez 350km nasze oczy przyzwyczaiły się do gór, czarnych pustyń, zieleni traw i lodowców, więc kiedy naszym oczom ukazał się błękitno-niebieski kolor lodu sunącego powoli po wodzie, zaparło nam dech w piersiach. Przez ostatnich kilka kilometrów nie byliśmy pewni, czy warto pokonywać taką drogę, aby zobaczyć tylko jedno miejsce. W jednej chwili zmieniliśmy zdanie. Do tej pory nie byliśmy świadomi, że taki kolor w ogóle występuje w naturze. Niesamowity widok. Niesamowite wrażenia. Tym bardziej jestem szczęśliwa, że zobaczyliśmy ten krajobraz zimą. Wiatr był tak porywisty, że mamy tylko jedno selfie z tamtego miejsca, bo prawie nas zwiało razem z GoPro. Jakoś to przeżyjemy:)
Drugim miejscem, które zrobiło na nas ogromne wrażenie były gorące źródła i gejzer Strokkur, który wybucha średnio co 5-10 minut, wyrzucając w górę słup wody na wysokość 30 metrów. Nieźle nie? Generalnie dużo frajdy, dużo śmiechu, smród zgniłego jaja unoszący się na całym terenie źródeł geotermalnych. Niezapomniane przeżycie, które odsłoniło rąbek aktywności wulkanicznej wyspy.
Jadąc południową częśćią drogi nr 1 odwiedzilismy także dwa wodospady, które zachwyciły nas swoją monumentalnością. Jaki malutki jest człowiek w obliczu takiej potęgi przyrody? Niesamowite doznanie, dające dość mocno do myślenia, zwłaszcza w kraju, w którym natura króluje, pozwalając człowiekowi jedynie na minimalną ingerencję.
Oczywiście cała Islandia jest piękna. Nieustannie gapiłam się w szybę, nie mogąc się nadziwić, jak różnorodny jest to kraj. Jak mało i jak jednocześnie dużo udało nam się zobaczyć.
Reykjavik zostawiliśmy na deser. Urokliwe miasto, w którym można się zakochać zwłaszcza po zmierzchu. Odwiedziliśmy słynne hot-dogi, które podobno zajadał sam Bill Clinton. Przeszliśmy się po dzielnicy portowej, aż naszym oczom ukazała się, kusząca kolorami i kształtem, filharmonia.
Zobaczyliśmy miejsce, w którym miała zakończyć się zimna wojna i pojechaliśmy wykąpać się, wraz z tłumem ludzi, w Błękitnej Lagunie, zlokalizowanej na terenie lawy, której wody bogate są w krzem i siarkę. Podobno posiadają właściwości lecznicze dla naszej skóry. Gdybyśmy byli tam sami, albo chociaż z małą garstką ludzi, byłoby o wiele przyjemniej. Jednak, jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma – nie narzekam. Przeżyłam to pierwszy raz i pewnie długo się to nie powtórzy. Potaplałam się w zupie, nałożyłam na twarz białe błoto, wypiłam świeżo wyciskany sok marchewkowy w barze (nie wychodząc z wody), a na koniec nie mogłam rozczesać włosów. A mówili, aby przed wejściem do wody nałożyć odżywkę. Głupia ja! I tym pozytywnym akcentem zakończyliśmy naszą wizytę na Islandii, od teraz kierując się na lotnisko.
No dobra, ale co Ty tam jadłaś? Uwierzcie, zawsze słyszę to pytanie i dziś już reaguje na to śmiechem, bo jeśli nie jesz wszystkiego co inni to nie znaczy, że nie jesz już zupełnie nic.
Okazało się bowiem, że utrzymanie dotychczasowego sposobu żywienia na Islandii nie jest wcale takie trudne.
Po pierwsze – w każdym sklepie można znaleźć banany, awokado, bataty, sałatę, seler naciowy, jabłka, gruszki, czyli w wiekszości to co u nas w markecie.
Po drugie – można podjadać suszoną rybę. Jest to ryba suszona na wietrze i nie zawiera nic poza rybą.
Po trzecie – przez trzy dni przeżyłam na gotowych zestawach, kupowanych w popularnej sieci 10-11, składających się z grilowanego kurczaka, słodkich ziemniaków i sałaty. Wystarczyło tylko podgrzać. Owszem, nie była to najtańsza impreza, ale wolę wydać i czuć się dobrze niż kombinować tanio, a i tak się nie najeść. Ktoś może zapytać – skąd wiesz co było w składzie. Fakt, nie wiem, czy nie było tam jakiegoś oleju słonecznikowego, ale mój przewód pokarmowy nie protestował i nic mnie nie bolało. Uznałam to więc za bezpieczną opcję.
Po czwarte – w miejscach, w których spaliśmy była przynajmniej mikrofala i czajnik, czasem opiekacz.
Po piąte – w wielu miejscach widziałam olej kokosowy i czipsy kokosowe, a w Höfn znalazłam nawet mleko kokosowe KOKO.
Po szóste – z Polski na czarną godzinę zabrała czipsy plantanowe, 4 awokado i 2 banany. Miałam też herbatę owocową, chociaż to akurat nie był problem, bo na każdej stacji była co najmniej mięta.
Być może nie zjadałam wszystkiego tyle ile powinnam, ale wybrałam opcję bezpieczną i nie złamałam diety, więc wszem i wobec głoszę – da się!
Podróż to jedyny zakup który czyni cię bogatszym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz