Zanim doszłam do tego, że mam zanikowe zapalenie błony śluzowej żołądka minęło sporo czasu. Sporo straconego czasu na przyjmowanie IPP (inhibitorów pompy protonowej), czyli popularnych leków zmniejszających kwasowość żołądka. A zaczęło się od jednej stresującej sytuacji, która kiedyś miała miejsce w moim życiu. Wtedy nie umiałam sobie z nią poradzić, czego skutkiem był refluks. Pojawił się znienacka i wmówiono mi, że to dziedziczne, ponieważ moja mama przez wiele lat zmagała się z wrzodami. Dostałam leki i pieczenie po kilku dniach minęło. Jednak na lekach zostałam rok czasu (sama nie wiem czemu). Dodam, że w tamtym okresie byłam także wegetarianką. Po roku odstawiłam leki, bo sama stwierdziłam, że to dziwne i głupie i że trzeba zacząć normalnie funkcjonować. Refluks jednak wracał rok do roku, prawie zawsze na przełomie września i października. Zawsze wtedy sięgałam po leki i po kilku dniach odstawiałam, gdyż obserwowałam poprawę. Jednak z czasem najmniejsza dawka przestała być wystarczająca i musiałam ją zwiększać. Po kilku latach walki z refluksem odpuściłam i stwierdziłam, że tak już widocznie musi być. Po jakimś czasie trafiłam na protokół autoimmunologiczny i zajęłam się walką z Hashimoto. Refluks miał minąć przy okazji, ale nie minął. Na przełomie kolejnego września i października znowu dał mi w kość, a ja nie chcąc brać leków (które wiedziałam już, że leczą tylko symptomy) starałam się sobie pomóc naturalnymi sposobami. Pomagał mi mocny napar imbirowy, dzięki niemu mogłam normalnie spać, ale ile wcześniej było nieprzespanych nocy, a ile nocy „przespanych” w pozycji pół-siedzącej? Jednak on tylko załagodził objawy. Dzięki mojej dobrej znajomej wpadła mi w ręce książka „Zapalenie tarczycy Hashimoto” i wtedy w mojej głowie nastąpił przełom. Osiem lat chodziłam do gastrologów, osiem lat męczyłam się rok w rok z nawracającym pieczeniem przełyku, osiem lat nawet nikt nie wpadł na to, aby poprawić moje trawienie. Osiem długich lat.
Wtedy trafiłam do kolejnego dietetyka klinicznego i tu nastąpił zwrot akcji. Trochę z niedowierzaniem, trochę nieświadomie (chociaż zostały mi zlecone) wykonałam badania w kierunku przeciwciał przeciw komórkom okładzinowym żołądka i przeciw czynnikowi Castle'a. Oba wyszły dodatnie. Mojemu organizmowi nie wystarczyło Hashimoto, jedna choroba pociągnęła kolejną. Dziś nie wiadomo, która była pierwsza. Wyjaśniła się natomiast przyczyna wszystkich moich problemów: niskiej ferrytyny, niskiego B12, małej ilości kwasu żołądkowego, a co za tym idzie refluksu, który odkąd pamiętam mi doskwierał. Okazało się bowiem, że mam zanikowe zapalenie błony śluzowej żołądka. Jest to choroba układu trawiennego charakteryzująca się wstępnie wrzodziejącym zapaleniem błony śluzowej żołądka oraz zanikiem błon śluzowych.
Dziś żołądek mam już w pewnym stopniu okiełznany, mimo, że zawsze będę musiała o niego dbać. Kilkanaście dni temu podrażniłam go poprzez tzw. superfood – MACĘ i mimo, że przyjmowałam formę żelatynizowaną to mój organizm przesadnie zareagował na skrobię. To skłoniło mnie do kolejnych przemyśleń. Nie wiem czy wiecie, że u 54% z niedoczynnością tarczycy rozpoznawane jest SIBO, którego jednym z objawów jest nietolerancja laktozy. Niemożliwe? Znają mój przypadek? Zastanawiacie się pewnie czym jest SIBO? W dużym, ale to bardzo dużym skrócie jest to chroniczna infekcja bakteryjna w jelicie cienkim, czyli w miejscu, gdzie odbywa się większość trawienia. Jest to swoisty przerost bakterii, które są częścią naszego ekosystemu i zamiast rezydować w jelicie grubym (jak wszystkie bakterie u zdrowego człowieka) zaczynają kolonizować jelito cienkie. 
O SIBO można by napisać oddzielny post, bo jest to temat długi jak rzeka, a jedną z jego przyczyn jest niedostateczne wydzielanie kwasu żołądkowego. Brzmi znajomo? Mi to aż brzęczy w uszach – osiem lat zmniejszania ilości kwasu żołądkowego...więc jeśli teraz okaże się, że mam SIBO, to będę mogła podziękować tylko lekarzom medycyny konwencjonalnej, na których trafiałam. Trudno, było minęło. Zapisałam się na test oddechowy w kierunku SIBO, więc moje wątpliwości zostaną niebawem rozwiane.
Ale o czym mu tu...? Aaaa, o gofrach :) Często dostaję pytania, czy ja się żywię tylko tym, co pokazuję  na blogu. Ogłaszam wszem i wobec: drodzy, oczywiście, że nie. Gdybym jadła same słodycze to prawdopodobnie nabawiłabym się dodatkowo cukrzycy, bo zapewne, jak sporo osób z Hashi, mam insulinooporność. Poza tym mi bardziej służy dieta niskowęglowodanowa, a więc podstawą mojego codziennego wyżywienia są przede wszystkim warzywa, zaraz po nich białko (w postaci mięsa) i tłuszcz. Tego ostatniego nie żałuję. To, co w zdecydowanej większości pokazuję na blogu, to tylko dodatki do naszego, jakże nudnego jadłospisu :) W żadnym wypadku nie stanowią one nawet 30% mojego codziennego pożywienia. Są one i będą zawsze tylko małym punkcikiem na mapie protokołu autoimmunologicznego. Tak jak węglowodany w ogóle. 
Natomiast gofry są miła odmianą i cieszą oko. Dla kreatywnych dodam, że można je również mieszać z wytrawnymi dodatkami – oliwkami, anchovis, duszoną cukinią. Można je również traktować jak słodki chlebek. Rozpisałam się dziś tak, że pewnie wszyscy czekają już tylko na przepis. Et voila!
Składniki (na 8 sztuk):
- 3 dojrzałe platany (jeśli chcecie mniej słodkie może być jeden zielony),
 - 3 łyżki oleju kokosowego+dodatkowy do smarowania gofrownicy,
 - 3-4 łyżki mąki kasztanowej/platanowej,
 - 1 łyżeczka cynamonu,
 - 1 łyżeczka octu jabłkowego,
 - 1/2 łyżeczki soli,
 - 1/2 łyżeczki bezglutenowego proszku do pieczenia.
 
Wszystkie składniki zblendować. Na rozgrzaną gofrownicę, wcześniej delikatnie wysmarowaną pędzelkiem zmoczonym w oleju kokosowym, wylewać po dwie łyżki masy (na jednego gofra). Piec około 5-6 minut aż gofry będą rumiane. Wykładać na kratkę i pozostawić do delikatnego lub całkowitego przestygnięcia – dopiero wtedy stwardnieją. Przy wyjmowaniu będą miękkie, ale nie należy się przerażać. Niecierpliwi mogą jeść ciepłe i jeszcze miękkie :)


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz