Wysiedliśmy z samolotu. Pierwszy rzut oka na otaczających nas ludzi – tego było nam trzeba. Jeszcze tylko drobne zakupy, wymiana euro na wymienialne peso, taksówka na kwaterę i upragnione wakacje.
Z uśmiechami na twarzy stanęliśmy w kolejce do kantoru, kurs nie był zły, więc tym bardziej nas to cieszyło. Tylko, że kolejka stała w miejscu, a ludzi w ogóle nie ubywało. No tak, Kuba – tutaj nikt się nie spieszy. W tej kolejce spędziliśmy około 1,5h, mimo że nie wydawała się aż tak długa. Potem już trochę zmęczeni po długiej podróży wypatrzyliśmy taksówkarza, który miał zawieźć nas do zamówionej kwatery.
-Habana Vieja? 25 CUC.
Nie ma targowania, nie tym razem, inaczej nie pojedziemy. Zgodziliśmy się. Wsiedliśmy i pierwsze co rzuciło nam się w oczy – tu nie ma latarni. Wszyscy jeżdżą na długich. Dojechaliśmy na miejsce. Byłam załamana – wszędzie ruina. Niby tego się spodziewałam, niby czytałam, ale jednak to nie to samo.
-Jesteśmy na miejscu, będzie dobrze – myślę. Mimo, że godzina już późna postanowiliśmy wyjść na Malecon z rumem. Cała Havana wychodzi wieczorami na Malecon. Był ciepły wieczór, więc ludzi było bardzo dużo. Od razu zaczynają podchodzić Kubańczycy. Jeden za drugim. Jedni mówią po angielsku, inni nie. Jeden z nich, ładnie ubrany nieskutecznie próbował przekazać nam coś po hiszpańsku i żadne dukane przez nas słowa nie robiły na nim wrażenia. Wysłuchaliśmy cierpliwie, co miał nam do powiedzenia, ale on nie chciał skończyć, po czym po chwili wypił nam 1/4 rumu i poczęstował swojego kolegę. Byliśmy uboźsi o połowę butelki ale jakoś udało nam się go przepędzić. Potem okazało się, że chciał nam przekazać, że ma urodziny, bo z uporem maniaka powtarzał jedno słowo, które zapadło mi w pamięć (cumpleanjos). Pierwszy wieczór mieliśmy za sobą. Rano zjedliśmy przepyszne śniadanie w pokoju z widokiem na Malecon i postanowiliśmy iść zwiedzać. Przeszliśmy może 300m, zaczęliśmy robić zdjęcia i znów ktoś podszedł. Mówił, że nie stać go na opiekę medyczną, bo na Kubie jest bardzo droga i żebym dała mu 5 CUC. W dzieciństwie miał wypadek. Nie daliśmy się naciągnąć i poszliśmy dalej. W naszej okolicy Havana sprawiała wrażenie miejsca, które za chwilę runie i nic po nim nie zostanie. A do tego wciąż ktoś za nami wołał:
-Taxi, amigo!
-Wanna buy some cigars?
-Happy holidays!
Nie można było spokojnie przejść kilkudziesięciu metrów, zwłaszcza, że okazało się, że Ci co wołali bezbłędnie znają Polskę. Lech Wałęsa, Jan Paweł II i Soviet Union to wyrażenia, które mogą zmylić zwykłego turystę. Tak też się stało. Spotkaliśmy rodzinę z małym dzieckiem. Mężczyzna dobrym angielskim zaczął z nami rozmawiać, skąd jesteśmy i jakie mamy plany na wieczór. Okazało się, że akurat tego wieczoru jest festiwal salsy (?!?!?!), więc on bardzo chętnie i za darmo powie nam, gdzie iść potańczyć. Zaprowadził nas do baru, w którym polecał coś do picia, ale nic nie kupiliśmy. Nie daliśmy się naciągnąć. Od barmana zdobył kartkę i długopis i zaczął wypisywać miejsca, gdzie najlepiej kupować rum, gdzie puszczają najlepszą muzykę i jakie cygara najlepiej kupować. Oczywiście był bardzo przyjazny i wciąż się uśmiechał. A jeśli już o tych cygarach mowa to on ma kolegę, który pracuje w fabryce i sprzedaje cygara za pół ceny. Zapraszał, żebyśmy poszli zobaczyć. Zgodziliśmy się. Weszliśmy do budynku, na piętro, przechodząc przez jakieś pomieszczenia trafiliśmy do prywatnego mieszkania. Koledzy zaczęli pokazywać nam cygara i banderole na pudełka. Zapewniali, że to wszystko oryginalne tylko, że za pół ceny. Nigdzie nie ma taniej. Skusiliśmy się, żeby kupić 6 „cygar”. Kubańczycy nie byli pocieszeni, a zwłaszcza ten, który nas tam zaprowadził. To był typowy jinetero. Jak się potem okazało jineteros można spotkać na każdym kroku, jednym wystarczy grzecznie odmówić, dla innych trzeba być bardziej stanowczym. Niemniej jednak w Havanie można ich spotkać dosłownie wszędzie. Dwa kolejne dni snuliśmy się przez niszczejące miasto. W międzyczasie udało się nas oszukać na bazarze. Zapłaciliśmy w convertible pesos a resztę dostaliśmy w moneda nacional. Nie trudno się domyślić, że byliśmy stratni o jakieś 150zł. Z kolei ta przygoda nauczyła nas, że zawsze warto jest mieć przy sobie zarówno turystyczną jak i kubańską walutę. Bez problemu convertible pesos można wymienić w kantorze na moneda nacional za okazaniem paszportu. Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi, że po 3 dniach wyjeżdżamy z Havany. Wystarczyło tylko kupić bilety na Viazul - lokalny transport dla turystów. Udaliśmy się więc na dworzec autobusowy, który wskazano nam w Hotelu Nacional. Byliśmy pełni nadziei, że w miejscu gdzie przebywają praktycznie sami turyści znajdziemy kogoś, z kim porozumiemy się po angielsku i kupimy bilety na następny dzień do Playa Larga. Jednak bardzo się myliliśmy. Po pierwsze Pani, która nas obsługiwała, mówiła bardzo słabo po angielsku. Po drugie do Playa Larga mogliśmy pojechać, ale za dwa dni i po trzecie w niczym nie mogła nam pomóc. Nasz zawód był ogromny, to był gwóźdź do trumny, który ostatecznie uwtwierdził nas w przekonaniu, że Kuba nie jest miejscem przyjaznym. Wyszliśmy więc ze skwaszonymi minami, aby przedyskutować co dalej. I całe szczęście, że przed wyjazdem sprawdzaliśmy kierunki Viazula. Wpadliśmy na pomysł, że spytamy o bilety do Entronque de Jagüey, a stamtąd spróbujemy złapać taksówkę. Jakież było nasze zdziwienie jak bez problemu kupiliśmy bilety na następny dzień, a autobus okazał się praktycznie pusty. Odjazd był tylko z zupełnie innego miejsca. Szczęśliwi wróciliśmy do domu. Następnego dnia, obrażeni na Kubańczyków i Havanę, postanowiliśmy raniutko zjeść śniadanie i dotrzeć w miejsce odjazdu Viazula pieszo, odpierając ataki taksówkarzy. To była, jak to potem wspominaliśmy, bardzo wesoła przeprawa, pełna nerwów i przebiegająca pod znakiem zepsutej walizki, która do końca wyjazdu dawała nam w kość. Niemniej jednak doświadczyliśmy też tej ślicznej, nowszej i spokojniejszej Havany. Spotykaliśmy zupełnie innych ludzi i obiecaliśmy sobie, że jak pod koniec wyjazdu wrócimy do Havany to zamieszkamy w Vedado. Zadowoleni wsiedliśmy do Viazula i wkroczyliśmy na zupełnie inny etap naszej wyprawy. Po trzygodzinnej podróży, w Entronque de Jagüey powitała nas kobieta, która biegle mówiła po angielsku. Załatwiła taksówkę, zaproponowała skorzystanie z wielu atrakcji w okolicy i była zupełnym przeciwieństwem tego, z czym mieliśmy do czynienia w stolicy. Spotkaliśmy Niemców, którzy jechali w to samo miejsce co my, bez problemu z taksówkarzem dogadaliśmy się co do ceny i wyruszyliśmy w podróż starym Studebakerem. Taksówkarz śpiewał i mówił, nieważne, że tylko po hiszpańsku. Był w całej swojej osobie taki spójny i pozytywny, że zaczęliśmy wierzyć, że ta podróż może być jeszcze fantastyczna. Po 30km naszym oczom ukazała się Playa Larga…
-8.jpg)







-Jesteśmy na miejscu, będzie dobrze – myślę. Mimo, że godzina już późna postanowiliśmy wyjść na Malecon z rumem. Cała Havana wychodzi wieczorami na Malecon. Był ciepły wieczór, więc ludzi było bardzo dużo. Od razu zaczynają podchodzić Kubańczycy. Jeden za drugim. Jedni mówią po angielsku, inni nie. Jeden z nich, ładnie ubrany nieskutecznie próbował przekazać nam coś po hiszpańsku i żadne dukane przez nas słowa nie robiły na nim wrażenia. Wysłuchaliśmy cierpliwie, co miał nam do powiedzenia, ale on nie chciał skończyć, po czym po chwili wypił nam 1/4 rumu i poczęstował swojego kolegę. Byliśmy uboźsi o połowę butelki ale jakoś udało nam się go przepędzić. Potem okazało się, że chciał nam przekazać, że ma urodziny, bo z uporem maniaka powtarzał jedno słowo, które zapadło mi w pamięć (cumpleanjos). Pierwszy wieczór mieliśmy za sobą. Rano zjedliśmy przepyszne śniadanie w pokoju z widokiem na Malecon i postanowiliśmy iść zwiedzać. Przeszliśmy może 300m, zaczęliśmy robić zdjęcia i znów ktoś podszedł. Mówił, że nie stać go na opiekę medyczną, bo na Kubie jest bardzo droga i żebym dała mu 5 CUC. W dzieciństwie miał wypadek. Nie daliśmy się naciągnąć i poszliśmy dalej. W naszej okolicy Havana sprawiała wrażenie miejsca, które za chwilę runie i nic po nim nie zostanie. A do tego wciąż ktoś za nami wołał:
-Taxi, amigo!
-Wanna buy some cigars?
-Happy holidays!
Nie można było spokojnie przejść kilkudziesięciu metrów, zwłaszcza, że okazało się, że Ci co wołali bezbłędnie znają Polskę. Lech Wałęsa, Jan Paweł II i Soviet Union to wyrażenia, które mogą zmylić zwykłego turystę. Tak też się stało. Spotkaliśmy rodzinę z małym dzieckiem. Mężczyzna dobrym angielskim zaczął z nami rozmawiać, skąd jesteśmy i jakie mamy plany na wieczór. Okazało się, że akurat tego wieczoru jest festiwal salsy (?!?!?!), więc on bardzo chętnie i za darmo powie nam, gdzie iść potańczyć. Zaprowadził nas do baru, w którym polecał coś do picia, ale nic nie kupiliśmy. Nie daliśmy się naciągnąć. Od barmana zdobył kartkę i długopis i zaczął wypisywać miejsca, gdzie najlepiej kupować rum, gdzie puszczają najlepszą muzykę i jakie cygara najlepiej kupować. Oczywiście był bardzo przyjazny i wciąż się uśmiechał. A jeśli już o tych cygarach mowa to on ma kolegę, który pracuje w fabryce i sprzedaje cygara za pół ceny. Zapraszał, żebyśmy poszli zobaczyć. Zgodziliśmy się. Weszliśmy do budynku, na piętro, przechodząc przez jakieś pomieszczenia trafiliśmy do prywatnego mieszkania. Koledzy zaczęli pokazywać nam cygara i banderole na pudełka. Zapewniali, że to wszystko oryginalne tylko, że za pół ceny. Nigdzie nie ma taniej. Skusiliśmy się, żeby kupić 6 „cygar”. Kubańczycy nie byli pocieszeni, a zwłaszcza ten, który nas tam zaprowadził. To był typowy jinetero. Jak się potem okazało jineteros można spotkać na każdym kroku, jednym wystarczy grzecznie odmówić, dla innych trzeba być bardziej stanowczym. Niemniej jednak w Havanie można ich spotkać dosłownie wszędzie. Dwa kolejne dni snuliśmy się przez niszczejące miasto. W międzyczasie udało się nas oszukać na bazarze. Zapłaciliśmy w convertible pesos a resztę dostaliśmy w moneda nacional. Nie trudno się domyślić, że byliśmy stratni o jakieś 150zł. Z kolei ta przygoda nauczyła nas, że zawsze warto jest mieć przy sobie zarówno turystyczną jak i kubańską walutę. Bez problemu convertible pesos można wymienić w kantorze na moneda nacional za okazaniem paszportu. Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi, że po 3 dniach wyjeżdżamy z Havany. Wystarczyło tylko kupić bilety na Viazul - lokalny transport dla turystów. Udaliśmy się więc na dworzec autobusowy, który wskazano nam w Hotelu Nacional. Byliśmy pełni nadziei, że w miejscu gdzie przebywają praktycznie sami turyści znajdziemy kogoś, z kim porozumiemy się po angielsku i kupimy bilety na następny dzień do Playa Larga. Jednak bardzo się myliliśmy. Po pierwsze Pani, która nas obsługiwała, mówiła bardzo słabo po angielsku. Po drugie do Playa Larga mogliśmy pojechać, ale za dwa dni i po trzecie w niczym nie mogła nam pomóc. Nasz zawód był ogromny, to był gwóźdź do trumny, który ostatecznie uwtwierdził nas w przekonaniu, że Kuba nie jest miejscem przyjaznym. Wyszliśmy więc ze skwaszonymi minami, aby przedyskutować co dalej. I całe szczęście, że przed wyjazdem sprawdzaliśmy kierunki Viazula. Wpadliśmy na pomysł, że spytamy o bilety do Entronque de Jagüey, a stamtąd spróbujemy złapać taksówkę. Jakież było nasze zdziwienie jak bez problemu kupiliśmy bilety na następny dzień, a autobus okazał się praktycznie pusty. Odjazd był tylko z zupełnie innego miejsca. Szczęśliwi wróciliśmy do domu. Następnego dnia, obrażeni na Kubańczyków i Havanę, postanowiliśmy raniutko zjeść śniadanie i dotrzeć w miejsce odjazdu Viazula pieszo, odpierając ataki taksówkarzy. To była, jak to potem wspominaliśmy, bardzo wesoła przeprawa, pełna nerwów i przebiegająca pod znakiem zepsutej walizki, która do końca wyjazdu dawała nam w kość. Niemniej jednak doświadczyliśmy też tej ślicznej, nowszej i spokojniejszej Havany. Spotykaliśmy zupełnie innych ludzi i obiecaliśmy sobie, że jak pod koniec wyjazdu wrócimy do Havany to zamieszkamy w Vedado. Zadowoleni wsiedliśmy do Viazula i wkroczyliśmy na zupełnie inny etap naszej wyprawy. Po trzygodzinnej podróży, w Entronque de Jagüey powitała nas kobieta, która biegle mówiła po angielsku. Załatwiła taksówkę, zaproponowała skorzystanie z wielu atrakcji w okolicy i była zupełnym przeciwieństwem tego, z czym mieliśmy do czynienia w stolicy. Spotkaliśmy Niemców, którzy jechali w to samo miejsce co my, bez problemu z taksówkarzem dogadaliśmy się co do ceny i wyruszyliśmy w podróż starym Studebakerem. Taksówkarz śpiewał i mówił, nieważne, że tylko po hiszpańsku. Był w całej swojej osobie taki spójny i pozytywny, że zaczęliśmy wierzyć, że ta podróż może być jeszcze fantastyczna. Po 30km naszym oczom ukazała się Playa Larga…
-8.jpg)







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz