sobota, 26 marca 2016

Birma/Tajlandia

Pierwszy przystanek – Moskwa. Niedługi transfer, kilka godzin lotu i lądujemy w Bangkoku. Udaje nam się trochę przespać, ale zmiana czasu sprawia, że trudno nam się funkcjonuje pierwszego dnia. Meldujemy się w hostelu, który okazuje się świetnym wyborem. Szybki prysznic i od razu udajemy się na Khao San Road w poszukiwaniu taniego jedzenia. Spędzamy kilka godzin chodząc w miejsca, które już znamy i wczesnym rankiem udajemy się już do Birmy, konkretnie do Mandalaj.




Do 2010 roku rządy sprawowała w niej junta wojskowa, pełniąca władzę z niewielkimi przerwami od 1962 roku. Pierwsze, od długiego czasu, wybory parlamentarne nie zostały uznane za w pełni wolne i sprawiedliwe przez opinię międzynarodową jednak rozpoczęły powolny proces demokratyzacji kraju. Wypuszczono około 200 więźniów politycznych, złagodzono cenzurę. Sama zastanawiam się czemu pojechałam tam dopiero teraz? Ano dlatego, że do niedawna był to kraj turystycznie mało dostępny. Za każdym razem pojawiał się dylemat – jechać i wspierać juntę wojskową (prześladującą obywateli własnego kraju), czy nadal żyć marzeniami. Szalę „na tak” przeważyło przypadkowe spotkanie pewnej dziewczyny w samolocie do Doha dwa lata wcześniej, która wraz z koleżankami wybierała się właśnie do Birmy. Przegadałam z nią kilkadziesiąt minut, słuchając o tym, że dolary brane ze sobą muszą być nieskazitelne, a pieniądze można wymienić tylko w jednym miejscu. Z jednej strony apetyt na ten niedostępny kraj urósł do niewyobrażalnych rozmiarów, z drugiej pojawił się realny strach i absolutny mus dokładnego zaplanowania każdej chwili podróży. Decyzja zapadła. Tylko jak załatwić wizę? Okazało się, że przez ostatnie kilka lat kraj poczynił ogromny postęp i nic już nie jest ani tak trudne, ani niewykonalne.  Wizę załatwiliśmy przez Internet (na przyznanie czekaliśmy jeden dzień), kupiliśmy bilety do Mandalaj i w ten sposób podróż została przypieczętowana. No i pojawiła się kolejna zagwostka – gdzie wymienić kasę? Postanowiliśmy nie panikować i wyciągnąć pieniądze z bankomatu, trzymając euro-zaskórniaki na czarną godzinę. Intuicja nas nie zawiodła, bo jak się okazało, bankomatów jest sporo: i na lotnisku i w miastach. Mało tego, w hotelach nadal można płacić w dolarach. W porównaniu do Tajlandii zupełnie inaczej wygląda tu życie uliczne, ale turystów jest stosunkowo mało. Czasami i po dwóch godzinach spaceru nie napotka się na żadnego białego. Jednak ludzie są uczynni, uśmiechnięci i pomocni. Mimo tego, że dociera tu coraz więcej białych, nadal jesteśmy dla Birmańczyków swego rodzaju atrakcją. „Hello” wykrzykiwane przez dzieci słychać niemal na każdym kroku. Jest w tym coś magicznego, co na długo zapada w pamięć. Ale od początku. 

Mandalaj to szalone miasto. Na skrzyżowaniu panuje niepisana zasada: kto pierwszy ten jedzie. Z uliczek po prostu się wyjeżdża, najwyżej ominą. I tak jest: trąbią i omijają. Totalny chaos, ale na swój sposób, uporządkowany. Ilość skuterów przewyższa chyba liczbę samochodów. Nie ukrywam, że mimo lekkiej adrenaliny mamy niezły ubaw przeciskając się pomiędzy samochodami, ku uciesze lokalesów. Nie ukrywam, że Mandalaj w moich wyobrażeniach było miejscem mistycznym, gdzie mnichów spotyka się na każdym kroku, a wokół panuje cisza i spokój. Zaskakującym jest jaki człowiek potrafi sobie stworzyć obraz i pielęgnować go przez długi czas na podstawie kilku fotografii, przeczytanych tekstów, czy piosenek. Okazało się jednak, że Mandalaj jest dusznym i zatłoczonym miastem, w którym co prawda mnichów spotyka się bardzo często, jednak atmosfera mistycyzmu nie jest tu specjalnie obecna. Nie znaczy to, że miejsce to nie ma uroku. Pomijając szalony ruch na ulicach gdzieniegdzie można znaleźć spokój – nie słychać tam klaksonów, krzyków i ludzi jest zdecydowanie mniej. Takim miejscem jest z pewnością Mandalay Palace, który wieje pustką. Wielkie przestrzenie, w których nie ma nic. Można podziwiać drewniane budowle, łóżka króla i królowej, zostać poproszonym o zrobienie sobie zdjęcia z Birmańczykami, zastanawiając się, gdzie te bogactwa? W końcu to miał być pałac – budowla, która kojarzy się z przepychem. Niestety cały dobrze zapowiadający się kompleks został niszczony przez pożar podczas II wojny światowej, stąd ta przytłaczająca pustka.



Szybko stamtąd uciekamy, ruszając na podbój Mandalay Hill. Na jego szczyt prowadzi 1729 stopni, które zdecydowanie warto pokonać, żeby na samym szczycie dowiedzieć się o konieczności zapłacenia 10000 kyatów. Sprytna sztuczka! Gdyby „kasa” była zlokalizowana u podnóża góry to zapewne byśmy zrezygnowali, mając w pamięci doświadczenia z Pałacu. Spacer pod górę jest nader przyjemny, gdyż schody są zadaszone. Po drodze można kupić owoce i napoje, zjeść coś ciepłego (jakby mało było ciepła w powietrzu), a także kupić klapki, kapelusze i inne bibeloty. Można także skorzystać z usług chiromanty, który z dłoni odczyta przyszłość. Na samym szczycie znajduje się Pagoda Spełniająca Życzenia (Su Taung Phyi Phaya) pokryta wielokolorową mozaiką. Z pagodą wiąże się popularne w Birmie powiedzenie: jeśli pragniesz długiego życia, wejdź na Wzgórze Mandalay. Pewnie dlatego jest ono celem pielgrzymek birmańskich buddystów.


Nie napinamy się na obejrzenie wszelkich atrakcji, jakie oferuje Mandalaj. Wchodzimy do kilku świątyń, z których największe wrażenie robi na nas Kuthodaw Pagoda, a zaraz po niej Golden Palace Monastery.





Wybieramy się także do polecanej knajpy, aby sprawdzić co znaczy dobra birmańska kuchnia. Ku naszemu zaskoczeniu nie jest w żadnym calu podobna do tajskiej, bliżej jej do kuchni lankijskiej. Chodzi tu zarówno o smak, jak i o sposób podania. Z karty wybiera się jedno główne curry (zazwyczaj mięsne), a do tego na stole pojawiają się tzw. side dishes, składające się z past, fermentowanych warzyw, surowych warzyw oraz dodatkowych miseczek z curry. Na koniec każdy dostaje filiżankę zupy (z cieciorką) oraz trochę ryżu. Na deser kulki słodkiego ryżu i orzeszki ziemne. Można się najeść, zwłaszcza, że gdy miseczki zostaną wyczyszczone, dostaje się nową porcję.
W moim odczuciu kuchnia ta nie jest aż tak smaczna jak lankijska, jej smak jest nieco mniej głęboki. Dodatkowym minusem jest fakt występowania sporej ilości strączków, których ja osobiście nie mogę strawić. Niemniej całe doświadczenie na plus.



Najbardziej karkołomna i czasochłonna wydawała się być podróż z Mandalaj do Bagan. Wielokrotnie czytałam, że przemieszczanie się statkiem zajmuje wiele godzin. Wydawało się, że nie ma krótszego rozwiązania. Okazuje się jednak, że można jechać dużo taniej, małym busikiem i tylko 5 godzin. Żal nie skorzystać, zwłaszcza, że rzeczony bus ma zabrać nas spod hotelu. Obalam więc mit, że podróże zajmują w Birmie bardzo dużo czasu. Na przestrzeni ostatnich lat, jak widać, wiele się zmieniło.

I tak rano wsiadamy do wspomnianego busika do Bagan. Spędzamy w nim 5 godzin jadąc całkiem niezłą drogą, trochę wyboistą, ale betonową. Podróż mija szybko. Krajobrazy nie są różnorodne – przejeżdżamy głownie przez sawannę, dość suchy teren, gdzie w oczy rzucają się skupiska plastikowych toreb. Birma, jako biedny kraj, zupełnie nie radzi sobie z plastikowymi odpadami. Walają się one niemal wszędzie. I w takim klimacie dojeżdżamy do Bagan, prawie bez pieniędzy, gdzie okazuje się, że musimy zapłacić 50000 kyatów za wjazd na teren strefy archeologicznej. Musieliśmy tego nie doczytać, bo takie info widnieje jak wół w kolorowej ramce przewodnika LP. Nie czas teraz na refleksje, bo nasze oba portfele nie zawierają wystarczającej ilości kyatów, a dolarów najzwyczajniej w świecie nie mamy. Na całe szczęście można zapłacić w euro, które to trzymam na czarną godzinę. Nadeszła ona niespodziewanie w ciągu dnia:) Praktycznie spłukani dojeżdżamy do hotelu, wypożyczamy elektryczny rowero-skuter, osiągający zawrotną prędkość 30 km/h i wyruszamy na podbój Bagan. Już na pierwszy rzut oka różni się ono znacząco od opuszczonego kilka godzin wcześniej Mandalaj. Wszędzie jest zielono, drogi są raczej równe, jest porządek i cała strefa jest po prostu zadbana (nadmienię, że wolna od plastikowych torebek), więc każdy zobowiązany jest dbać o śmieci, które produkuje. To potęguje wrażenie wzniosłości Bagan. Klimat jest niepowtarzalny, co sprawia, że nawet w 40-sto stopniowym upale miło spędza się tu czas. Oczywiście głównym punktem jest zaliczenie jak największej ilości buddyjskich stup i świątyń. Wiele jest do siebie podobnych, inne mają oryginalny klimat. To właśnie tu pijemy najlepszą wodę kokosową i wyjadamy miąższ z młodych kokosów. To tutaj zaliczamy dwugodzinne wyczekiwanie na zachód słońca w morderczym upale na szczycie jednej ze świątyń, oczywiście nie sami – jest z nami kilkadziesiąt innych osób. Nie ma gdzie wsadzić stopy, więc nie można ruszyć się z miejsca, aby nie zostało one w jednej sekundzie zajęte. Gdyby nie fakt, że nie było mi wtedy do śmiechu, powiedziałabym, że widok wart był zachodu. Jak wyszło? Oceńcie sami.



Zmęczeni upałem wracamy do hotelu, aby następnego dnia powtórzyć to wszystko jeszcze raz:) No może za wyjątkiem zachodu słońca!












Bagan zachwyca, więc przykro nam stąd wyjeżdżać, ale poza zwiedzaniem buddyjskich pagód nie ma tu za wiele do roboty. Wsiadamy więc w nocny autokar (wcześniej pijąc cholernie słodki sok z trzciny cukrowej) i podążamy w stronę Yangon. Podróż mija nadzwyczaj przyjemnie, gdyż w większości udaje nam się ją przespać. Autokar jest mega wygodny, można rozłożyć siedzenie, przykryć się kocykiem i po prostu przetrwać prawie 10-cio godzinną podróż (z jednym przystankiem przy wypasionej knajpie, którą otaczają stragany z owocami i przekąskami). Do Yangon dojeżdżamy o 5:00 rano, logujemy się w hostelu i postanawiamy coś zjeść. Okazuje się jednak, że o 8 rano nie jest to takie proste. Zaliczamy Sule Paya, choć świątyń mamy już po dziurki w nosie i wiemy, że długo nic nie dorówna Bagan. Zmęczeni upałem postanawiamy zostawić Yangon, odpuścić wszystko co oferuje i przeczekać skwar w hostelu. Z krótkiej wizyty wyciągamy jeden wniosek – widać, że jesteśmy w stolicy. Rządzi się ona swoimi prawami i o dziwo – nie można tu jeździć na skuterze. Piesza wędrówka jest zabójcza, bo upał nie odpuszcza. Można tu jednak spotkać bardziej zamożnych Birmańczyków, o czym świadczy fakt posiadania chociażby psa i wyprowadzania go na smyczy. To rzadkość w krajach azjatyckich, gdzie panuje zasada – wszystkie psy są wszystkich. Koegzystują z człowiekiem lecz nie są jego własnością. W Yangon panuje większy ład niż w Mandalaj, jednak nie ma takiego klimatu. Decydujemy się przespać i o zachodzie ruszyć do Shwedagon Paya, którą widać niemalże z każdego punktu w mieście. Złota, wysoka na 100 metrów stupa, przyciąga zwłaszcza po zmierzchu, gdyż podświetlona po prostu bije blaskiem.








W hostelu poznajemy Polkę, która dołącza do naszej ekspedycji i z którą spędzamy resztę dnia. Jesteśmy spoceni i totalnie spłukani, więc nasza towarzyszka ratuje nam życie podczas kolacji (oczywiście spłacamy dług zostawiając go na recepcji hostelu). I wczesnym rankiem wyruszamy na lotnisko, obierając kurs na Chiang Mai, na północ Tajlandii.

I tu kolejne miłe zaskoczenie, gdyż Chiang Mai w niczym nie przypomina Bangkoku. Jest tu zdecydowanie chłodniej, co po upalnej Birmie, jest dla nas ogromnym wybawieniem. Ponadto jest czyściutko, cichutko, nie ma tylu straganów, jedzenie jest o wiele tańsze i co oboje stwierdzamy jednogłośnie – lepsze. To tu mój mąż je najlepszy Mango Sticky Rice podany z prażonymi ziarnami ryżu. Jak się potem okaże nigdzie nie znajdzie już takiej wersji tej potrawy. Trafiamy do hostelu, szybki prysznic i spacer po okolicznych świątyniach (dla odmiany). Odwiedzamy tylko kilka, bo nic już nas tak nie zachwyci jak Bagan, mimo, że tajskie stupy są w większości przepiękne. Jesteśmy już jednak nasyceni buddyzmem. Naszą uwagę przykuwa jednak zaciszna Wat Phan Tao, zbudowana z drewna tekowego. Zdecydowanie różni się od widzianych do tej pory, ociekających złotem, świątyń.






Spędzamy tam dłuższą chwilę i decydujemy wynająć się skuter, a następnie poszusować trochę po mieście. Właściciel naszego hostelu poleca nam odwiedzić wielki kanion, gdzie podobno Tajowie wykonują karkołomne skoki i gdzie zachód słońca jest powalający. Niestety docieramy tam po zachodzie, więc wszystko co najlepsze nas omija, bo kanion jest już zamknięty:) Przygoda! Nasz skuter jest już zdecydowanie szybszy, a Tajowie jeżdżą jeszcze bardziej szaleńczo niż Birmańczycy. Tu trzeba mieć oczy naokoło głowy lub dwóch głów:) Centrum Chiang Mai otacza fosa w kształcie kwadratu i czasem wydostać się z niego jest dość trudno. Ci co tu byli, coś o tym wiedzą. Wieczorny spacer w poszukiwaniu ciuszków kończy się fiaskiem, bo nie można nazwać zakupami dwóch t-shirtów. Nie mamy ochoty na tajski boks, więc wracamy do hostelu z żelaznym postanowieniem na następny dzień – zwiedzanie świątyni na wzgórzu. Rankiem wsiadamy na skuter, dostając wytyczne od właściciela hostelu, gdzie dobrze zjeść zanim dojedziemy na miejsce. Oczywiście przejeżdżamy to miejsce, musimy więc wrócić, nadrabiając drogi, ale stwierdzamy, że było warto, gdyż jedzenie okazuje się nadzwyczaj dobre. Najedzeni ruszamy dalej pod górę. Na miejscu zakładam swoje bawełniaki, aby zakryć kolana i podejmujemy wysiłek wejścia po schodach do znajdującej się na wzgórzu świątyni (Wat Phra That doi Suthep).








Mamy w planach zwiedzanie królewskich ogrodów, ale w międzyczasie okazuje się, że zostawiłam oba telefony na łóżku w hostelu. Z kwaśnymi minami wracamy, gdzie na całe szczęście leżą moje zguby. Tym razem mi się upiekło. Udajemy się jeszcze na krótką przejażdżkę, po której wracamy do hostelu (oczywiście Mango Sticky Rice obowiązkowo) i odpoczywamy przed, czekającą nas, długą podróżą na Koh Lipe. W linii prostej to jakieś 1600 km. Czeka nas lot do Bangkoku, noc na lotnisku i poranny samolot będący pierwszym transportem w podróży na wyspę. Tę noc wspominamy wyjątkowo ciężko, gdyż klimatyzacja na lotnisku jest ustawiona chyba na 15 stopni, więc mimo dresów i bluz jest nam potwornie zimno i wychodzimy na zewnątrz, aby się ogrzać. Co za paradoks! W końcu, dygoczący z zimna, decydujemy się na potwornie drogą i nie dobrą, ale gorącą herbatę, która częściowo ratuje nas od przeziębienia i pozwala przetrwać do 4 nad ranem kiedy to zaczyna się check-in na nasz lot. Od teraz czas leci szybciej. Wysiadamy na lotnisku w Hat Yai i stamtąd Tajowie wyłapują nas i kilku jeszcze turystów wsadzając do mini busików. Mimo, że temperatura wysoka, my nadal w dresach. Zostajemy dowiezieni do portu, gdzie widać więcej muzułmanów. Czujemy, że jesteśmy już bliżej Malezji. W porcie odczuwamy już lekkie ciepło, zrzucamy dresy, smarujemy się filtrem 50+ i zostajemy wsadzeni na prom, który ma nas finalnie dostarczyć na Koh Lipe. Dopływamy i naszym oczom ukazuje się piękny błękit wody. Od teraz już tylko relaks, odpoczynek i opalanie. Żadnych świątyń. Żadnych podróży. Żadnego wysiłku. Ponad tydzień czystego relaksu. Po jednym dniu jesteśmy przekonani, że będzie nam tu dobrze. Krzysztof planuje nurkowanie, ale najpierw dwa dni plażowania i czytania książek, które taszczyliśmy tu przez pierwszą część podróży. Następnego dnia znajdujemy świetną knajpę, w której można tanio zjeść (11 zł za zupę, ryż i curry). Czego chcieć więcej? Nie ma za wiele miejsc do poszwędania się (zaledwie jedna ulica), nie ma tu imprez, co sprzyja wczesnemu chodzeniu spać. Krzysztof, za moją namową, podejmuje decyzję, z którym centrum będzie nurkował, a ja po nieprzespanej nocy (pełnej rozmyślań i nerwów) decyduje, że zrobię tam kurs. Wszystkie nasze plany o pływaniu na pobliskie wyspy biorą w łeb, bo teraz mamy co innego do roboty. Ja robię kurs, a Krzysiek nurkuje. Poznajemy świetnych ludzi z Koh Lipe Diving, a tam także parę Polaków, Anię i Szymona, z którymi spędzamy ich ostatni dzień na wyspie. Szkoda, bo dobrze się gada, ale na całe szczęście będziemy mieć okazję jeszcze się spotkać. My zostajemy jeszcze kilka dni nurkując, plażując i zażywając tajskich masaży. Zaliczamy nawet pool party, ale szału nie ma. Nie ukrywamy, że ciężko rozstawać się z rajem. Po tym wszystkim Bangkok już tak nie zachwyca, ale trzeba wracać do domu.











Super to brzmi, nie? Ale...co Ty tam jadłaś. Ano jadłam zupełnie beznabiałowo i bezglutenowo, bo w Tajlandii nie jest to nawet żadnym wyzwaniem. Dla nich to codzienność. Oczywiście warto się upewniać, ale dla Tajów kokos to jak dla nas pomidorowa. Większość potraw zawiera psianki (chili, bakłażan), czasem odrobinę cukru. Starałam się nie spożywać ryżu codziennie, albo ograniczać go do minimum, oddając większość mężowi. Jadłam owoce (nie w nadmiarze, bo nie czułam potrzeby), ale codziennie. Jadłam lody kokosowe zrobione z mleka kokosowego i miąższu z kokosa i nie odnotowałam spadku formy. Było to jednak odważne z mojej strony, bo mogło być różnie. Okazało się, że na wyjeździe nic mi nie zaszkodziło, co potwierdziło się w późniejszych badaniach. Nie namawiam do takiego ryzyka i mimo, że przestrzegano mnie przed pasożytami to podjęłam wyzwanie, stwierdzając, że urlop mi się po prostu należy. Nie złamałam się w kwestii glutenu i nabiału i przyjmowałam grzecznie wszystkie suplementy.

I po raz kolejny przekonałam się, że podróż czyni człowieka bogatszym. Gdybym się na nią nie zdecydowała, nie wiedziałabym, jak dużą rolę i duży udział w mojej chorobie ma stres. Bo to prawdopodobnie on jest największym jej wyzwalaczem w moim przypadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...